– Mnisi z Cluny – a później również z całej klasztornej sieci kluniackiej – odpowiedzieli na oczekiwania społeczne, na pragnienie naprawy życia duchowego, na jego oczyszczenie z „brudów światowych”, na postulat przywrócenia mu roli obrońcy i orędownika słabszych. Po upływie prawie dwóch wieków zmianie uległy zarówno owe oczekiwania zewnętrzne, jak i potrzeby wewnętrzne. Pojawiają się nowe pomysły – idea krucjat, odnowienie reguły benedyktyńskiej poprzez założenie i rozwój cystersów, narodziny sztuki gotyckiej – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Tomasz Panfil (KUL, IPN).
Szanowny Panie profesorze, czy X wiek był najmroczniejszym wiekiem w historii Kościoła?
Wesprzyj nas już teraz!
Moim zdaniem najmroczniejszym wiekiem w historii europejskiej cywilizacji, a co za tym idzie, w historii Kościoła był wiek XVIII, kiedy pod szczytnymi hasłami rozumu i równości działy się różne nieprawości i okrucieństwa. Wówczas między innymi wymyślono niczym niepopartą, czysto propagandową tezę, że Kościół był przyczyną „mrocznych wieków” i że przez Kościół właśnie „mroczne wieki” cywilizacji miały miejsce.
Twierdzenie to sformułowali wrogowie Kościoła z Wolterem na czele, sięgając wstecz do propagandowego „dorobku” protestantyzmu. Celem tego kłamstwa było nadanie większego „blasku” nazwie Oświecenia.
Wśród całego zespołu błędnych tez sformułowanych przez tak zwanych myślicieli Oświecenia jest związanie wieku XVI z rewolucją naukową. A wiek XVI to wystąpienie Lutra. Chciałoby się powiedzieć, że odruchowo, ale oczywiście nie odruchowo, tylko z premedytacją myśliciele Oświecenia połączyli protestantyzm z rewolucją naukową. W związku z tym najważniejszym, żeby nie powiedzieć jedynym wrogiem do bicia został Kościół katolicki i to Kościół właśnie obciążono rzekomo istniejącymi w historii Europy „wiekami ciemnymi”, co jest nieprawdą i świadczy tylko o ciemnocie i złej woli tych, którzy to pojęcie i taką koncepcję stworzyli i do dziś kolportują.
Czy zdrową jest sytuacja, kiedy cesarstwo dominuje nad papiestwem, korona nad tiarą?
Jeśli mamy rzecz ujmować w kategoriach zdrowotnych, to nie, dla organizmu najkorzystniejszym stanem jest homeostaza, czyli równowaga. Koncepcja swoistej dwuwładzy opartej na współpracy władz świeckich i duchownych, starała się taką równowagę zapewnić. Oryginalna koncepcja zobrazowana m.in. na fresku w Bazylice Laterańskiej stawiała papieża i cesarza na równi. Na tym fresku Święty Piotr – ziemski następca Chrystusa – wkłada korony i papieżowi, i cesarzowi. I tak miało być.
Dlaczego w X wieku jednak tak nie było? Zamiast tego mieliśmy dominację władzy świeckiej nad papiestwem, powszechną symonię i…
Przepraszam, Panie redaktorze, ale teraz właśnie leci Pan tekstem „oświeceniowca”.
Ale przecież symonia, czyli handel godnościami i urzędami kościelnymi, sakramentami oraz dobrami duchowymi była wtedy powszechna i aż do XVI wieku nie udało się jej do końca zwalczyć, o czym świadczy postawa Rodrigo Borgii, czyli papieża Aleksandra VI, moim zdaniem wyjątkowo parszywej persony…
Przypomnę tylko, że wiek XVI, to wiek renesansu, wiek rzekomo odrodzonej mądrości antycznej…
Tak, Panie profesorze, ale pornokracja, skrytobójstwa, lud rzymski obalający papieży, „trupi synod papieży”, to IX i X wiek…
Stosuje Pan redaktor metodę zaskakującą, jeśli chodzi o prowadzenie tego wywiadu, ale rozumiem, że chce mnie Pan sprowokować.
Wszystkie wywołane przez Pana przykłady z IX i X wieku, które moglibyśmy mnożyć dowodzą tego, że zgodnie z tym, co jest napisane w Księdze Rodzaju, zwaną dzisiaj Pierwszą Księgą Mojżeszową, ludzie odwrócili się plecami do Miłości i Mądrości Bożej i korzystając ze wspaniałego, pięknego daru wolnej woli, zaczęli czynić zło. „Piętno Kaina” nie zostało usunięte z historii, Chrystus składając z siebie Ofiarę na Krzyżu, historię „domknął”, ale nie unieważnił. Wolna wola pozostała niczym nieograniczona: to człowiek wybiera dobro i/lub zło.
Łącznie z papieżami?
Przepraszam, a czy papieże nie są ludźmi? Tylko Najświętsza Maria Panna była Niepokalanie Poczęta. Wszyscy papieże, co do jednego, byli dotknięci grzechem pierworodnym, takim samym jak pozostała część ludzkości…
Nie jest tak, że wraz z przyjęciem święceń kapłańskich, czy zakonnych człowiek z miejsca staje się dobrym. To nie jest tak, że obroniwszy doktorat człowiek staje się wybitnie mądrym. To nie jest tak, że kiedy człowiek obejmuje mandat posła staje się chodzącą doskonałością.
Nigdy tak nie było i nigdy tak nie będzie.
Wracając do pana prowokacji dotyczącej X wieku. Od razu pozwolę sobie zastrzec, że będę protestował za każdym razem, kiedy będzie posługiwał się Pan charakterystyczną dla czasów dzisiejszych formą narracji, to znaczy, kiedy będzie Pan stawiał tezę przed dowodem.
A więc od początku: najpierw musimy zgodnie z zasadami logiki i postępowania naukowego przytoczyć fakty, potem wyciągnąć wnioski i na końcu ewentualnie możemy sformułować nawet nie tezę, ale hipotezę. Nie będziemy zaczynać od tezy.
Zgodnie z tym, co przed chwilą powiedziałem, musimy najpierw przyjrzeć się Europie wieku X. Co się wówczas dzieje, jakie postawy, jakie nastroje dominują wówczas w Europie? Są to postawy, można by powiedzieć, trwożnego oczekiwania.
Właśnie kończy się milenium. Olbrzymia część ludzi – niezależnie od tego, czy są rycerzami, czy są biskupami – oczekuje, że lada moment, zobaczą na niebie Wielkiego Czerwonego Smoka. Wczytują się w apokalipsę i wypatrują znaków. Oto mija tysiąc lat od narodzin Chrystusa.
Jedni pokutują jak przedstawiciele ruchów milenarystycznych. Są to ruchy nawołujące do pokuty. „Pokutujcie, kajajcie się, czyńcie zadośćuczynienie, bo oto za chwileczkę powtórnie przyjdzie Chrystus. Czerwony Smok strąci ogonem jedną trzecią gwiazd z nieba na Ziemię i zacznie się Armagedon, a potem Sąd Ostateczny”, głosili.
Inna część ludzkości – która również w to wierzy – myśli: „No tak, zaraz będzie koniec.
Nagrzeszyłem w życiu tyle, że raczej nie mam co liczyć na przychylny werdykt Pana Boga, więc teraz będę grzeszył jeszcze bardziej. Skoro i tak trafię do piekła, to hulaj dusza, piekło jest, ale przynajmniej jeszcze na koniec popełnię trochę swoich ulubionych grzechów”.
Inni nie wiedzą ani o jednych postawach, ani o drugich, ale oni akurat nie mają znaczącego wpływu na kształt ani kultury, ani cywilizacji.
Spójrzmy więc na świat końca dziesiątego stulecia w ten właśnie sposób. Wiek X po prostu się boi. Wiek X jest niepewny ani dnia, ani godziny i zgodnie z ludzką naturą jedni czynią pokutę, a inni jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, jeszcze intensywniej pławią się w grzechu.
Potem, kiedy rok tysięczny mija, nastroje się uspokajają, a ludzie myślą „Aleśmy narozrabiali! Teraz trzeba to wszystko uporządkować. Najwyraźniej niesłusznie patrzyliśmy na świat aż tak symbolicznie, traktując liczbę tysiąc jako bardzo istotną”. Na marginesie dodam, że wówczas jeszcze nikt nie wiedział, że faktycznie była to liczba błędna, że mnich Dionizy Mały obliczając w VI wieku datę narodzin Chrystusa pomylił się o 6 lat, więc ten rok tysięczny, który ludzie wówczas widzieli na horyzoncie, którego nadejścia tak się obawiali, tak naprawdę minął wcześniej. Wszyscy ci, którzy się bali, że Chrystus – sędzia sprawiedliwy ale groźny – objawi się na niebie, nie wiedzieli, że ta data równiutka minęła 6 lat wcześniej, że tak naprawdę jest rok 1006.
W każdym razie rok tysięczny mija i Europa w wieku XI staje się zupełnie inną Europą. Jest to Europa szukająca sposobów naprawienia wcześniejszych nieprawidłowości, wcześniejszych szaleństw, wcześniejszej niesprawiedliwości i oderwania od Słowa. Świadczą o tym choćby zmiany i odmiany związane ze wspomnianym przez Pana „trupim synodem”. Nota bene wiele jego działań również należy ujmować w kategoriach symboli.
Jaką rolę w tych poszukiwaniach odegrało opactwo Cluny?
Ogromną…
Czy można postawić tezę, że Pan Bóg wysłuchał modlitw benedyktynów z opactwa Cluny i dopomógł uratować świat przed szaleństwem, o którym Pan profesor mówił? A to szaleństwo szło od ludzi, którzy mieli dawać przykład, czyli od papieża, hierarchów etc.
Znowu chce mnie Pan sprowokować stawianiem tezy…
Nie. Po prostu dla mnie jest czymś niepojętym „trupi synod”, skrytobójstwa, pornokracja etc.
Powiem wprost: czym się to różniło od tego wszystkiego, co działo się w stolicach książąt, królów i baronów? Jedynie tym, że duchowieństwo teoretycznie rzecz biorąc, powinno bardziej kierować się systemem wartości niż swoimi żądzami. I zapewne, mimo wszystko, było regułom bliższe niż na wpół barbarzyńscy władcy.
A co z rodzącą się wówczas koncepcją dwóch mieczy i jednym z jej punktów, że tylko Pan Bóg może osądzić papieża?
Był to postulat raczej teoretyczny, ponieważ cała historia pokazuje, że władza świecka przez wiele wieków zupełnie swobodnie poczynała sobie w kwestii osądzania papieży, zdejmowania ich z urzędów, bądź też wsadzania na urzędy. Nie ma właściwie większej różnicy między wiekiem X a wiekiem XVI.
A nawet wiekiem XX. Przecież w 1903 roku biskup krakowski kardynał Jan Duklan Puzyna złożył ekskluzywę w imieniu cesarza austriackiego Franciszka Józefa przez co na Tronie Piotrowym zasiadł Giuseppe Sarto, czyli Pius X…
Funkcjonowanie józefinizmu tylko potwierdza, że postulat równości i separacji między władzą świecką, a władzą kościelną pozostał postulatem teoretycznym. On świetnie wygląda na fresku w Bazylice na Lateranie, jako zobrazowana idea, natomiast tak naprawdę nigdy nie był realizowany. Nota bene przecież biskup Puzyna został biskupem krakowskim za protekcją marszałka Badeniego. Ale wróćmy do czasów wcześniejszych: jest rok 801, Karol Wielki zostaje cesarzem. Kto mu włożył koronę na głowę?
Papież Leon III…
Tak właśnie. Koronacja monarsza jest sakramentem, analogicznym do sakramentu biskupiego. Król staje się w momencie koronacji Bożym Pomazańcem. Do koronacji używa się świętych olejów, czyli jest to sakrament analogiczny do sakry biskupiej. No i dokonuje go w przypadku cesarza papież, czyli niejako automatycznie staje ciut wyżej, no bo to on wkłada na głowę cesarzowi koronę…
I on może odmówić włożenia jej.
Mało tego! Może obłożyć króla, czy cesarza ekskomuniką. Dokładnie tysiąc lat po Karolu Wielkim mamy do czynienia z innym gestem symbolicznym. Napoleon, który odbywa koronację cesarską, co robi?
Wyjmuje koronę z rąk papieża i sam sobie wkłada na głowę…
No właśnie! Napoleon doskonale znał historię i wiedział co się stało dokładnie tysiąc lat wcześniej, kiedy papież Leon III koronował Karola Wielkiego i jakie z tego tytułu później wynikały kontrowersje, spory, walki, czyli długi okres walki o prymat, którego najbardziej charakterystycznym przejawem był tak zwany spór o inwestyturę.
Papież… Kolejni papieże… Kolejni cesarze i królowie są ludźmi i ulegają ludzkim słabościom, ludzkim żądzom. Chodzi nie tylko o żądze cielesne, ale przede wszystkim o żądzę władzy i ściśle z nią połączoną chciwość materialną.
Powiem Panu, iż żałuję, że papiestwo nie miało aparatu wykonawczego w postaci chociażby świeckich instytucji, które mogłyby bardziej skuteczniej realizować idee, jakie się w Rzymie rodziły. Jeden przykład z wieku XVI, rzekomego wieku wspaniałego, wieku rozumu i rewolucji naukowej. Co się dzieje w Ameryce Północnej i Ameryce Południowej?
Papież Paweł III mówi „Niewolnictwo jest sprzeczne z wolą Boga! Jest sprzeczne z chrześcijaństwem! Każdy, kto niewoli innego człowieka, innego człowieka, Indianina, Murzyna, grzeszy”.
I co sobie z tego robią arcykatoliccy władcy Hiszpanii i Portugalii? Nic. Przepraszam… Oni robią coś dokładnie odwrotnego. W wieku XVI i XVII wyganiają z Nowego Świata jezuitów, bo jezuici bronią Indian przed obracaniem ich w niewolników (polecam świetny film „Misja”). Papież może sobie wydawać bulle, może ogłaszać kolejne postanowienia, ale nie ma realnej siły, żeby wymusić na rzekomo arcykatolickich władcach Hiszpanii i Portugalii przestrzeganie Prawa Bożego, Prawa Kościelnego, prawa naturalnego w tak absolutnie fundamentalnej kwestii, jaką jest niewolnictwo, będące wszak obrazą Boga, bo niewolone są Jego dzieci.
Przywołał Pan redaktor dużo czarnych i negatywnych wydarzeń z historii Kościoła. Ja pozwolę sobie przywołać jedno z jego największych osiągnięć, mianowicie: kapitalnym doczesnym osiągnięciem Kościoła I tysiąclecia jest to, że skończył on z największym grzechem, największą klęską, największym złem, jakie funkcjonowało w czasach rzekomego wspaniałego antyku, czyli z powszechnym niewolnictwem.
Proszę zobaczyć: kiedy rzekomo (bo Odoaker czy Teodoryk uznawali się za kontynuatorów cesarstwa zachodniego) upada Rzym, cała światowa ekonomia oparta jest na pracy niewolniczej, ludzi się sprzedaje, kupuje, pozbawia wolności, depce ich przyrodzoną godność. Kiedy natomiast dzieją się te wymienione przez Pana nieprawidłowości w Kościele, niewolników już nie ma. To Kościół obdarował wolnością, czy przywrócił do stanu wolności wszystkich niewolników, miliony ludzi, na pracy których opierała się antyczna gospodarka.
Kościół konsekwentnie dalej walczy o godność Dzieci Bożych, tyle, że w XVI wieku walczy z tytularnie arcykatolickimi, bardzo nowoczesnymi, renesansowymi monarchami.
Szkoda, że Paweł III nie miał sprawnej egzekutywy… Świat wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby udało się zapobiec niewolnictwu związanemu z odkryciem Nowego Świata i później jego kolonizacją.
Tutaj niektórzy odpowiedzieliby Panu profesorowi, że Kościół nie zlikwidował niewolnictwa, bo to było nadal w X wieku na tzw. Słowiańszczyźnie, gdzie na dzisiejszych terenach Polski „Żydzi handlowali Słowianami”. Czyli papież nie zatrzymał handlu niewolnikami przez Żydów… Przypadek?
Sugeruje Pan, że Żydzi powinni słuchać papieża?
Raczej interesuje mnie, dlaczego papieże w X wieku nie wiedzieli, że Żydzi to „starsi bracia w wierze”…
Panie redaktorze, sarkazm ahistoryczny jest tutaj niewskazany! Żydzi X (i następnych) wieku to żadni „starsi w wierze”. Tego typu pojęcie zostało stworzone już w super-oświeconym i postępowym wieku XX i to w dodatku w jego ostatnim 25-leciu. Kto je stworzył i kto je później błędnie interpretował, to temat na oddzielną dyskusję.
Dlaczego w związku z tym papieże po II Soborze Watykańskim przepraszali za niewolnictwo?
Nie wiem, nie mieli za co przepraszać. Kościół od samego swojego początku konsekwentnie przez stulecia zwalczał niewolnictwo wszelkimi sposobami, które miał w dyspozycji. I ja ubolewam właśnie nad tym, że nie miał egzekutywy, że świeckie ramiona Kościoła, którymi powinni być władcy świeccy wręcz przeciwnie postępowali. Kościół w osobie Pawła III i następnych papieży bazujących na mądrości chociażby Świętego Tomasza czy świętego Augustyna konsekwentnie i mówi: „Niewolnictwo jest złem”.
Kościół nigdy, w żaden sposób nie aprobował i nie popierał niewolnictwa. Wręcz przeciwnie!
Poza tym, no co będziemy dyskutować. Spójrzmy na świat w wieku V, kiedy upada Rzym i na świat w wieku X. W wieku V olbrzymia część mieszkańców ówczesnego świata jest niewolnikami. W wieku X niewolników właściwie nie ma.
To znaczy nie ma ich w świecie chrześcijańskim. Niewolników nadal trzymają muzułmanie, a handlują nimi głównie poturczeni Żydzi, ot choćby dobrze znany z historii Polski Ibrahim ibn Jakub, wcześniej Abraham Ben Jakub. Chrześcijanom jest to zabronione przez Kościół.
To temat rzeka, ale może wróćmy, Panie profesorze, do opactwa Cluny…
Tak jest! Wróćmy do reakcji, o które Pan pytał…
Tak jest. Powstanie opactwa Cluny to była reakcja zarówno świeckiego władcy Wilhelma Pobożnego jak i ludzi uduchowionych, którzy przystąpili do tego nowego klasztoru, nowego zgromadzenia zakonnego, które dyscyplinarnie różniło się pod kilkoma względami od tego, co zaproponował św. Benedykt. To z Cluny wyszła wielka reforma Kościoła X wieku. Reforma, która była potrzebna przecież z wielu względów, prawda?
Tak naprawdę ta reforma, o której Pan mówi wyszła z Cluny w wieku XI po upływie roku 1000, kiedy okazało się, że świat jednak się nie skończył.
Ma Pan rację: klasztor w Cluny został założony w roku 910 przez Wilhelma Pobożnego wedle reguły św. Benedykta. W tym momencie nikt nie mówił o żadnej reformie. Reguła św. Benedykta była regułą wciąż dobrą. To nie benedyktyni doprowadzają do zepsucia kościoła, tylko kler diecezjalny.
A dlaczego?
Z tego samego powodu, dla którego dzisiaj w świecie sieje się zgorszenie, to znaczy: z powodu polityki świeckiej mającej moc deprawowania sumień.
Może teraz wymieńmy, na czym na prawdę polegał problem z ówczesnymi negatywnymi zjawiskami w Kościele i jakie w ogóle były te negatywne zjawiska, z powodu których Pan redaktor tak piętnuje wiek X.
Muszę zaprotestować, Panie profesorze! Ja nie piętnuję wieku X, tylko niektóre – mówiąc najdelikatniej – niewłaściwe właśnie zachowania papieży, niektóre skandale, które miały w Rzymie etc. Gdybyśmy mieli do czynienia wówczas z taką machiną medialną, jaką mamy dzisiaj, no to „Sorry, Winnetou”, ale wiarę zachowałoby tylko kilku najwierniejszych chrześcijan…
I w tej wypowiedzi widać Pana zacięcie publicystyczne, a nie spokój historyka. No więc proponuję zachować spokój historyka, dobrze?
Tak jest!
No to analizujemy. Jakie negatywne zjawiska miały wówczas miejsce? Tu nawet nie chodzi o, że wszystkie oczy były skierowane na Rzym i wszyscy analizowali, iż papież lubi to, czy tamto; robi tak, a nie inaczej etc. Nie!
Największym problemem była – że tak to nazwę – uniwersalna skaza dotykająca wyższego duchowieństwa, a wynikająca z jego zbyt ścisłych związków z władcami świeckimi. W X wieku – w całym systemie feudalnym – biskup to również pan świecki. Biskup w X wieku oprócz sakry biskupiej, czyli władzy nadanej mu przez papieża, otrzymuje inwestyturę od władcy świeckiego.
Biskup jest więc niejako podwójnie zależny. W jednym zakresie zależny jest od papieża, a w drugim od lokalnego króla czy księcia.
Biskup jest więc w X wieku nie tylko księciem Kościoła, ale również, można powiedzieć, hrabią, baronem, księciem świeckim. Biskup składa hołd władcy, księciu, królowi, co rodzi konkretne obowiązki. Skoro biskup ma świecki majątek, no to musi nim zarządzać. Skoro jest lennikiem, to słucha suwerenna, na przykład ciągnąc na jego wezwanie na wojnę. Świat siłą rzeczy odciąga biskupa od tego, czym powinien się zajmować, czyli bycia duszpasterzem.
Zamiast tego biskup staje się administratorem, staje się uczestnikiem uczt u swojego suwerena, staje się rycerzem i to pomimo faktu, że teoretycznie duchowni nie powinni walczyć etc.
Skoro biskup jest władcą świeckim, to co najbardziej zaprząta jego umysł tak jak w przypadku innych władców świeckich?
Władza, majątek i polityka…
Tak, a co jest tego konsekwencją? Chęć zachowania majątku i utrzymania władzy. Problem w tym, że biskup jest takim samym człowiekiem jak inni, kimś śmiertelnym i podatnym na pokusy. Czyli, żeby zachować majątek i władzę, biskup robi to co inni władcy świeccy – bierze żonę (lub konkubinę) i płodzi synów, żeby komuś dorobek swego życia przekazać.
I to jest największy wówczas problem: zepsucie wynikające z pomieszania dwóch porządków, z których ten doczesny, doraźnie przyjemniejszy, bardzo często wygrywa z mglistą i nieostrą wiecznością. Biskupi i reszta kleru są ludźmi i nazbyt często przedkładają ucztowanie nad post, wybierają życie świeckie nad życie sakralne, polowania nad modlitwę etc.
I tu pojawiają się zjawiska, które nazywane są zbiorczo nikolaizmem. Księża biorą sobie żony, płodzą dzieci po to, by móc komuś przekazać majątek: tak jak robią to panowie świeccy.
Z drugiej strony jest symonia, czyli to co doskonale znamy z naszej dzisiejszej polityki: nadużywanie możliwości finansowych, przekupstwa, łapówki, załatwianie różnych posad i stanowisk etc. Dokładnie tak jak dzisiaj dzieje się to w świecie polityki. Tyle tylko, że dzisiaj biskupi nie podlegają władzy świeckiej i nie mają aż takich wielorakich i skomplikowanych związków z władzą świecką jak wówczas. Czyli na szczęście współczesna polityka ma mniejsze (chyba) możliwości korumpowania umysłów osób duchownych niż wówczas.
To były zjawiska dosyć całkiem powszechne w ówczesnej sytuacji. Zwłaszcza, że jeszcze się na to nakładał prąd millenarystyczny, czyli zachęta by korzystać z życia, bo ono się lada moment może skończyć.
No i w tych przenikających się światach funkcjonują klasztory, które ulegają zepsuciu w stosunkowo małym stopniu, aczkolwiek stanowiska opatów również są przedmiotem symonii i handlu, bo można z obszernych często posiadłości klasztornych wyciągnąć konkretne pieniądze, zdobyć władzę. Trzeba naprawdę być świętym – jak Akwinata czy Franciszek – by umieć odrzucić pokusy władzy.
Przypomnijmy w największym skrócie benedyktyńską koncepcję organizacji klasztorów. To są dwa słowa…
Ora et labora. Módl się i pracuj…
Dokładnie tak. Módl się i pracuj. No i cóż tu reformować?
Jest to formuła absolutnie uniwersalna, o ile jest oczywiście przestrzegana. Oczywiście nie jest tak, jak to widzimy w „Imieniu Róży”, że klasztory są najgorszymi siedliskami zepsucia. No nie, aż tak źle, aż tak strasznie nie było. Umberto Eco należy do tych dziedziców myśli Oświecenia uważających, że całe zło świata można zrzucić na Kościół…
Jak to zresztą masoni mają w zwyczaju?
Nie tylko masoni. Ateiści, komuniści, neoliberałowie… Całe mnóstwo różnych grup ma realny i wymierny interes w tym, żeby oczerniać swojego największego przeciwnika, czyli Kościół Katolicki.
Wróćmy do początku wieku X. To świecki władca Wilhelm Pobożny założył opactwo w Cluny…
Dziwi to Pana?
Trochę tak…
Niepotrzebnie. Wówczas to normalna rzecz. Nowy klasztor musiał mieć wówczas świeckiego fundatora. To panowie świeccy dysponują wówczas ziemią i tylko oni mogą uposażyć klasztor fundowany na ich włościach.
Cały kościół wówczas funkcjonuje w związku z panami świeckimi. Nie musimy sięgać do Cluny i wielkiego opactwa, ponieważ każda parafia musi mieć swojego świeckiego patrona, który ją uposaży, który nada jej jakąś ziemię. Z czego bowiem będzie się proboszcz utrzymywał? Z plonów tej nadanej ziemi i ewentualnych świadczeń. Parafia, żeby mogła funkcjonować musi być uposażona.
Kto buduje kościoły? Lokalny rycerz, szlachcic, właściciel ziemski.
W takich związkach tworzy się struktura Kościoła, czy na poziomie diecezjalnym, czy struktura rozmaitych zakonów, których wówczas nie ma jeszcze tak wiele.
Musi być jednak w takich przypadkach świeckie uposażenie i tyle. Jest to absolutnie oczywiste.
Dlaczego Wilhelm uwolnił klasztor, opactwo Cluny od wszelkich powiązań z władzą świecką? Czy było to normalne, czy jednak mamy do czynienia z czymś nowym?
Książęta, hrabiowie etc. uposażając biskupstwa, klasztory, parafie nie zrywali zależności. Zapewne kojarzy Pan znajdujące się – zwłaszcza w starych kościołach – ławki kolatorskie. To są osobne ławki, w których zasiadali fundatorzy, dobroczyńcy parafii. I to był taki przywilej, można powiedzieć prestiżowy. On nie miał większych konsekwencji dla normalnego, codziennego funkcjonowania parafii czy klasztoru. Po prostu dobrodziej parafii, klasztoru mógł liczyć na ławkę kolatorską. Mógł liczyć na to, że jego darowizny zostaną wpisane do kroniki klasztoru, że bracia będą się w określone dni modlić za niego, za jego przodków, za jego żonę, za jego dzieci etc. I to było coś zupełnie oczywistego.
Natomiast przy wielkich inwestyturach biskup otrzymywał ziemię od księcia, króla, cesarza i stawał się jego lennikiem. Był to formalny, instytucjonalny związek biskupa z władcą świeckim.
Sztuką było wówczas tych związków nie nawiązać, czyli pozostać czystym duchowo dobroczyńcą. „Daję wam budynki; daję wam pieniądze na wybudowanie budynków; daję wam ziemię, na której osadzicie sobie chłopów i nie oczekuję od was świadczeń w zakresie świeckim, czyli nie będę czekał na ciebie opacie, aż przyjedziesz z pocztem zbrojnych i ruszysz ze mną na bitwę, co powinien robić lennik” – takie czyste darowizny ku większej Chwale Bożej, a nie ku powiększeniu grona lenników, a nie ku powiększeniu siły politycznej, siły zbrojnej były jednak wówczas rzadkością. Ale one były dobrym, lepszym rozwiązaniem.
I tak właśnie jest ufundowany klasztor w Cluny – bez zobowiązań wynikających z prawa świeckiego. Dzięki temu klasztor w Cluny był samodzielny i może się poświęcać realizacji czystej reguły benedyktyńskiej. Mnisi mogą się modlić i pracować. Nie muszą świadczyć wielorakich powinności panu świeckiemu.
Mnisi w Cluny mieli świadczyć jedną powinność: modlić się za fundatora i za jego rodzinę.
I to jest piękna, duchowa zależność.
Przecież i my dzisiaj, jeżeli dokonujemy uczynków miłosierdzia, to z reguły nie oczekujemy wdzięczności materialnej, najbardziej liczy się to, że ktoś odmówi za nas i naszych bliskich modlitwę. I to jest dobre, i słuszne, i czyste.
A czy słusznym było podporządkowanie opactwa w Cluny bezpośrednio papieżowi?
Tak. Właśnie dzięki temu książę Wilhelm unikał wikłania instytucji kościelnej w zależności świeckie.
Papież nie chciał pomnażać majątku?
Oczywiście, że chciał, ale nie musiał. Wielu z nas patrzy dzisiaj na Stolicę Piotrową jak na kawałeczek Rzymu, jedno wzgórze, 44 hektary, 800 mieszkańców. W czasach, o których rozmawiamy papież stawał się potężnym władcą, również świeckim. Dlatego w pewnym procesie wytworzyła się tiara jako nakrycie głowy papieża, insygnium pełne symboliki. Tiara i jej skomplikowana konstrukcja nie miała na celu zapewnić ciepła głowy głowie kościoła, tylko symbolizowała trojaką władzę. Każdy papież miał potrójną władzę. Każdy papież był głową Państwa Kościelnego, czyli sprawował władzę administracyjną, miał władzę nad członkami Kościoła, czyli władzę duchową nad wiernymi i władzę apostolską, czyli tę rozciągającą się poza świat chrześcijański, bo każdy papież miał prawo i obowiązek szerzyć Dobrą Nowinę. Stąd trzy korony.
Oczywiście niektórzy historycy twierdzą, że trzy korony papieskie są wyłącznie wyrazem rywalizacji papiestwa z cesarstwem. Twierdzą oni, że tiara to potrójna korona, bo cesarze nosili trzy korony – oczywiście nie jednocześnie. Nie ma wizerunków cesarzy z trzema koronami na głowie, chociaż są wizerunki papieży w tiarze, ale tu znowu trzeba zrozumieć nieco szerszy kontekst. Jak się zostawało cesarzem w tamtych czasach? Otóż najpierw należało zostać królem Niemiec, czyli włożyć, otrzymać srebrną koronę niemiecką. Potem król niemiecki musiał się wyprawić do Włoch, aby zdobyć północne Włochy i w Mediolanie włożyć sobie na głowę żelazną koronę Lombardii. Będąc podwójnym królem dopiero, ruszał taki pretendent do Rzymu i w Rzymie wkładał mu papież na głowę złotą koronę cesarską. Tak wyglądał proces „stawania się” cesarzy. Dlatego nie każdy król niemiecki przecież był cesarzem, bo wielu królom niemieckim wyprawa do Włoch się nie udała, nie zdołali podporządkować sobie Lombardii, a potem opanować Rzymu, więc mamy królów niemieckich, którzy cesarzami Cesarstwa Rzymskiego, później Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego nie zostają.
Więc papież w gruncie rzeczy, będąc potężnym władcą świeckim, ma środki do życia. Oczywiście niektórzy papieże chcą tych środków mieć jeszcze więcej i stąd ich konflikty z władcami świeckimi, ale to trochę inna historia już.
Spór o inwestyturę toczy się nieco później niż te czasy, o których w tej chwili rozmawiamy. Pewnie będzie trzeba o nim porozmawiać, bo to jest ten kulminacyjny moment walki o prymat w Europie. Walki o prymat między papiestwem, a cesarstwem, ale na razie jesteśmy w wieku X i XI.
Wiek X to taka czysta i klarowna fundacja Wilhelma Pobożnego, a wiek XI to wiek refleksji nad tym, co złego było w latach poprzednich i zastanawianie się jak to poprawić.
Wrócę do klimatu kulturowego ówczesnej Europy. Dlaczego wiek X szalał, to już wiemy. Ludzie czekali, że za chwilę świat się skończy. A dlaczego wiek XI zaczął myśleć o reformach? Bo przyszła taka refleksja, że skoro świat się nie skończył około roku tysięcznego, to być może zgrzeszyliśmy pychą, próbując przeniknąć Boży zamysł, próbując niejako przypisać Bogu nasze własne myślenie. Ponieważ nam z rachunków wyszło, że jest rok tysięczny, to znaczy, że Pan Bóg liczy tak samo jak my i świat się skończy.
Czyli obserwujemy zjawisko odwrotne niż to, które jest opisane w Księdze Rodzaju. To nie Bóg tworzy ludzi na swój obraz i podobieństwo, to ludzie zaczynają postrzegać Boga na swój obraz i podobieństwo. Stąd próba antropomorfizacji Boga nie tylko w sztuce, ale również w sferze myślenia.
No więc wiek XI zaczyna się zastanawiać nad błędami wieku X. Ludzie rozumieją, że zaczęli niejako narzucać Bogu własne poglądy; sądzić, że Bóg myśli tak jak myślimy my, w związku z czym świat skończy się wraz z wybiciem godziny dwunastej, albo o zmierzchu, może o świcie….
Przecież podobny schemat myślenia obserwowaliśmy w roku 2000 w związku z tzw. pluskwą milenijną. Dziesiątki milionów ludzi na całym świecie myślało, że świat się niemal skończy, komputery staną, systemy bankowe padną etc. Był to millenaryzm w nowej postaci. Mimo całego oświecenia, mimo całej nauki nowożytnej i nowoczesnej, mimo „wieku rozumu” wróciliśmy do myślenia, które charakteryzowało ludzi w wieku X.
W wieku jedenastym zaczyna się refleksja. „Może niesłusznie przypisujemy Bogu nasze poglądy na to jak długo powinien trwać świat, jak się powinien skończyć etc.? Może po prostu zacznijmy ten świat czynić lepszym zgodnie ze słowami Boga wypowiedzianymi do Pierwszych Rodziców? Skoro nie czekamy na jego rychły koniec; skoro nie czekamy na paruzję, przestajemy liczyć, że za moment pojawi się Chrystus z mieczem ognistym i będzie sądził żywych i umarłych, to nie próbujmy przeniknąć Bożych zamiarów, bo to jest dowód pychy. Po prostu spróbujmy uczynić, zachowując Boże przykazania, uczynić ten świat i człowieka lepszymi” – to jest właśnie reforma, która wyszła z klasztoru w Cluny.
Reforma Cluny jest odbiciem nowego sposobu myślenia ludzi o świecie i ludzkiej obecności w świecie.
Jeśli ktokolwiek kojarzy dzisiaj coś takiego jak opactwo Cluny, to najczęściej myśli o jednym klasztorze zniszczonym przez rewolucjonistów francuskich, a przecież to była ogromna struktura licząca według jednych 800, a według innych nawet 1200 klasztorów, w których pracowało i modliło się nawet 20 tysięcy mnichów. W jaki sposób jeden klasztor powstały w 910 roku tak bardzo się rozrósł?
Tak, jak obecnie rozpowszechniają się mody, trendy, wzorce kulturowe – poprzez swoją atrakcyjność, dopasowanie do oczekiwań ludzi, zdolność do zaspokajania potrzeb. Przy czym obecnie są to potrzeby w znacznym stopniu materialne, a wówczas ludzie bardziej tęsknili za światem idei, pragnęli zaspokojenia potrzeb ducha. Na takie potrzeby odpowiadała reforma kluniacka. Ludzie tęsknią za pięknem? Cluny buduje największą, najpiękniejszą na świecie świątynie, w której rozbrzmiewają niezrównane śpiewy gregoriańskie. Ludzie tęsknią za prawdą? W Cluny słyszą i widzą, że to Chrystus jest prawdą.
Z Cluny wywodził się papież błogosławiony Urban II. Czy to tam zaszczepiono w nim ideę krucjat?
Pragnienie sprawiedliwości wypływa z wnętrza człowieka, nie da się go zaszczepić. Czym bowiem były krucjaty: dążeniem do odzyskania tego, co zostało odebrane przemocą, ukradzione, zagrabione. Czyli pragnieniem przywrócenia sprawiedliwości. Państwa chrześcijańskie i Kościół okresu późnego antyku to Egipt, Azja Mniejsza, część Mezopotamii, Kaukaz, Bałkany, Peloponez. Czyli wszystkie te ziemie – z Palestyną włącznie – które agresywny islam arabski w ciągu stu kilkudziesięciu lat podbił. I przecież to nie wszystko: poszli Saraceni dalej, opanowali państwa wizygockie w Afryce Północna i przeskoczyli na Półwysep Iberyjski, rozwinęli się wzdłuż Morza Śródziemnego aż po Bordeaux, Awinion i Grenoble. A potem dżihad ruszył na posiadłości bizantyjskie w południowej Italii, po opanowaniu wysp Krety, Sardynii, Korsyki oraz Sycylii przyszła kolej na Tarent i Bari. A zatem wyprawy krzyżowe były odwleczoną w czasie i ograniczoną w przestrzeni realizacją koncepcji wojny sprawiedliwej, takiej, jaką sformułował jeszcze święty Augustyn: wojny, której celem jest odzyskanie ziem i dóbr bezprawnie zagarniętych przez wroga. A przecież muzułmańscy Arabowie – a potem Turcy – żadnych praw (oprócz prawa siły) do ogromnej większości tych ziem nie mieli. Warto wiedzieć, że sformułowana przez świętego Augustyna koncepcja wojny sprawiedliwej, na grunt prawa międzynarodowego została przeniesiona w XVII wieku przez Hugo Grotiusa i obowiązuje do dziś.
Same krucjaty to temat na oddzielną dyskusję. Pozwolę sobie zapytać tylko o jedną kwestię: kilka chwil wcześniej rozmawialiśmy o „przepraszaniu za niewolnictwo”. Krucjaty to kolejna kwestia, za którą Kościół ustami papieży przepraszał. Czy słusznie i dlaczego nie?
Chwała krucjat – że posłużę się tytułem książki Steve’a Weidenkopfa – wynikała ze szlachetności celu. A dla ogromnej większości krzyżowców celem tym było odzyskanie Ziemi Świętej, przywrócenie możliwości pielgrzymowania do świętych dla chrześcijaństwa miejsc, przywrócenie chrześcijanom ich praw odbieranych przez nowych zdobywców – Turków Seldżuckich. No nobis, non nobis Domine, sed nomini Tuo da gloriam – szczerze mówili krzyżowcy. A jeśli chodzi o przepraszanie za krucjaty, to jest ono jedynie dowodem, na to że hierarchia Kościoła Katolickiego dała sobie narzucić narrację wyprodukowaną przez wrogów Kościoła: oświeceniowych „postępowych” liberałów, masonów i protestantów. Czy komukolwiek przychodzi do głowy żądać przeprosin od Włochów, za to że wypędzili austriackich Habsburgów z północnej Italii? Od Francuzów, że pognali Niemców z ukradzionej Alzacji i Lotaryngii? Od Belgów, że odzyskali Meupen? Od Serbów, Chorwatów, Bułgarów i Greków, że wygnali ze swych ziem Turków? Czy Ukraińcy powinni przeprosić, że próbują odzyskać ziemie im przez Rosję zagrabione? Nie – przynajmniej na razie. Przeprosin za akty mające na celu przywrócenie sprawiedliwości żąda się od Kościoła Katolickiego za próbę odzyskania praw do Ziemi Świętej. Są też koncepcje, że Polacy winni przeprosić za zasiedlenie i odbudowanie ziem zachodnich i północnych po II wojnie.
Z opactwem Cluny był związany również św. Grzegorz VII. Czy słusznym jest nazywanie reformy gregoriańskiej reformą z Cluny? Czy była ona efektem tego, o czym Pan profesor mówił, to znaczy w końcu zrozumiano błędy i wymyślono sposoby walki z nimi?
Reforma papieża Grzegorza była koniecznością. Po blisko 3 wiekach okazało się, że kohabitacja papiestwa i cesarstwa nie jest możliwa. I nic w tym dziwnego: jedno było z ducha, drugie z ciała. I niestety w ich nieuniknionych interakcjach to sfera ducha łatwiej ulegała skażeniu grzechami ciała, niż materia uduchowieniu. Skoro nie sprawdziła się formuła równoprawnego współdziałania nieuniknionym stało się sięgnięcie po prymat przez jedną ze stron. Zdecydowanie więcej argumentów miało po swojej stronie papiestwo, a najważniejszym z nich było działanie w oparciu o system wartości. Władcy świeccy w tym czasie to była gromada – mówiąc trochę brutalnie – germańskich furiatów uznających siłę, przemoc za najważniejszy czynnik rządzenia. Kościół usiłował okiełznać ów furor germanicus zmuszając – najczęściej groźbą i stosowaniem ekskomuniki – rządzących do ograniczania sporów, do oszczędzania bezbronnych, chronienia słabych.
Wprowadzanie od końca X wieku reguł treuga Dei, pokoju Bożego, dało Kościołowi autorytet i poczucie siły. Nie tej obecnej powszechnie, zredukowanej do przymusu fizycznego, lecz tej wyższej, moralnej, wynikającej ze zdolności do czynienia dobra. Problem polegał na tym, że działania papieża Grzegorza VII spotkały się z kontrakcją ludzi przedkładających siłę nad normy moralne: cesarza Henryka IV i jego niemieckich popleczników, panów świeckich i kościelnych. Mówimy tu o politycznym komponencie reform świętego papieża, najbardziej chyba znanym z racji pokutnej pielgrzymki cesarza Henryka do Canossy. Dla Kościoła ważniejsze były oczywiście reformy dotyczące jego życia wewnętrznego: o ile oczywiście Kościół tak mocno i wszechstronnie powiązany ze społecznościami ma życie wewnętrzne. Tu papież Grzegorz rzeczywiście rozciągnął na Kościół powszechny koncepcje kluniackie. Zwalczał budzące zgorszenie świętokupstwo, czyli handel urzędami i – co gorsza – godnościami kościelnymi. Egzekwował celibat –lekceważony (zwłaszcza w Niemczech) również przez wyższych hierarchów.
Czy gdyby nie osoba papieża, gdyby nie wystosowane przez niego dokumenty i podjęte działania reformy udałoby się przeprowadzić? Czy papież był tutaj niezbędnym elementem układanki, czy cała odnowa Kościoła odbyła by się bez jego udziału?
Gdybamy. Są ludzie niezastąpieni – na przykład Józef Piłsudski prowadzący kontrofensywę znad Wieprza. Ówcześni politycy i oficerowie są zgodni, że tylko on mógł poderwać, głodnych, obdartych, śmiertelnie zmęczonych miesiącami cofania się i walk do tego wysiłku. W przypadku procesów długotrwałych, będących efektami potrzeb i oczekiwań grup społecznych, trudniej jest powiedzieć, że bez konkretnego człowieka nie stałoby się coś, co się stało. Ludzie XI wieku dość powszechnie oczekiwali zmian w Kościele, jego udoskonalenia, odrzucenia błędów. Więc być może nie tylko benedyktyn Hildebrand – czyli właśnie Grzegorz VII – miał w sobie dość siły i determinacji by podjąć walkę z panami świeckimi o naprawę Kościoła. Niemniej jednak to on to zrobił, zapłacił za to cenę wysoką, i to on – po upływie ponad połowy tysiąclecia – został kanonizowany przez Kościół znów reformujący się, znów na skutek postaw i czynów przedstawicieli kulturowego kręgu germańskiego .
Czy tylko mnisi z Cluny mieli pomysł na reformę ówczesnego świata, ówczesnej cywilizacji?
Mnisi z Cluny – a później również z całej klasztornej sieci kluniackiej – odpowiedzieli na oczekiwania społeczne, na pragnienie naprawy życia duchowego, na jego oczyszczenie z „brudów światowych”, na postulat przywrócenia mu roli obrońcy i orędownika słabszych. Po upływie prawie dwóch wieków zmianie uległy zarówno owe oczekiwania zewnętrzne, jak i potrzeby wewnętrzne. Pojawiają się nowe pomysły – idea krucjat, odnowienie reguły benedyktyńskiej poprzez założenie i rozwój cystersów, narodziny sztuki gotyckiej.
Dlaczego już w XII wieku opactwo w Cluny zaczęło tracić swoje znaczenie na rzecz m. in. zakonu cystersów? Przecież cystersi także posługiwali się regułą benedyktyńską…
Ale założyciele cystersów praktycznie zerwali z Cluny postulując zaostrzenie reguły. Większy nacisk cystersi kładli na modlitwę i własną pracę, zwłaszcza, że początkowo – realizując postulat – ubóstwa nie godzili się na pracę chłopów w klasztornych dobrach. Krótko o cystersach: konieczność osobistej pracy stymulowała innowacyjność. Cystersi prowadzą planową gospodarkę rybną w fachowo urządzanych stawach. Cystersi przekształcają kuźnie w małe przedsiębiorstwa podnosząc ich produkcję. Cystersi opracowują ciężki pług pozwalający na głębszą orkę, co zwiększa plony. Cystersi wreszcie – a raczej słynny opat Sugeriusz z Saint Denis – przyczyniają się do rozwoju budownictwa opracowując nowy typ świątyń z ceglanymi ścianami przeprutymi wielkimi oknami wypełnianymi witrażami, o lokowanych na niebotycznych zdałoby się wysokościach sklepieniach krzyżowo-żebrowych, kryształowych i gwiaździstych. Jeszcze nigdy kościoły nie były tak pełne światła….
W XVI wieku opactwo zostaje zaatakowane, splądrowane i rozkradzione przez francuskich protestantów. Dlaczego nie uczy się o tym w szkołach? Dlaczego prawie nikt nie zwraca uwagi, że w XVI wieku, w czasie rewolucji protestanckiej to heretycy byli bardziej żądni krwi i zniszczenia niż katolicy?
Po raz kolejny wracamy do schematów, które zostały narzucone kulturze – a może tylko cywilizacji – europejskiej przez tak zwane oświecenie. Wolter, Diderot, Hume, Gibbon byli zapiekłymi wrogami Kościoła Katolickiego. Dlatego nazwali wiek XVI wiekiem rewolucji naukowej i renesansu. Tymczasem żadnej rewolucji naukowej nie było, był ewolucyjny rozwój wiedzy dokonujący się dzięki instytucjom kościelnym – czyli uniwersytetom. Nie było rewolucji kopernikańskiej: Kopernik rozwinął koncepcje Alberta Wielkiego i nadał im formę matematyczną. Renesans, czyli sięganie po koncepcje antyczne, dokonywał się w dziejach kultury europejskiej wielokrotnie: do Platona odwoływał się św. Augustyn, do Arystotelesa św. Tomasz, pismo antyczne przywrócono Europie w VIII-IX wieku w okresie renesansu karolińskiego, wiek XII – wiek cystersów – nazywany jest protorenesansem. Cóż zatem zostanie nam dla wieku XVI: wojny religijne z ich nieznanym dotychczas Europie okrucieństwem i niszczeniem tego, co osiągnęło chrześcijaństwo: idei przyrodzonej godności człowieka, jego niezbywalnego prawa do wolności, nie tylko osobistej, ale wolności sumienia. Bo spójrzmy choćby na wywalczoną krwawo przez protestantów zasadę „cuius regio, eius religio – czyja władza, tego wyznanie”.
Oznacza ona, że na przykład chłopi czy mieszczanie muszą „zapisać się” do wyznania wybranego sobie przez pana ziemskiego. A ponieważ pan ziemski wybrał na przykład kalwinizm, wszyscy muszą zostać kalwinistami. Pan dokonuje takiego wyboru z czystej chciwości – bo zmiana wyznania pozwoli mu skonfiskować dobra klasztoru klarysek, a najbardziej urodziwe mniszki wziąć na swój dwór. Jego poddani nie mogą już nadawać dzieciom imion, które były używane w ich rodach przez wieki: muszą posługiwać się wyłącznie imionami starotestamentowymi. Nie mogą modlić się o wstawiennictwo do Matki Bożej, bo jest ona – wedle kalwinistów – zwykłą kobietą. Zostają pozostawieni sami w obliczu surowego, gniewnego Boga, który już dawno wybrał tych, którzy zostaną zbawieni. Twoje uczynki – dobre czy złe – nie mają znaczenia, bo Bóg już wybrał. W dodatku wybrał nielicznych, bowiem jak nauczają za Lutrem protestanci łaska Boża jest jak pierwszy śnieg: cienką tylko warstwą pokrywa błoto i gnój ludzkiej egzystencji.
Oczywiście oświeceniowi piewcy wieku XVI tego wszystkiego powiedzieć nie chcą, ale prawdy całkiem zakłamać nie mogą, więc stygmatyzują przeciwników protestantyzmu, czyli katolików. Bo postęp wymaga ofiar, a drzewo rewolucji lepiej rośnie, gdy jest podlewane krwią. To samo mówi Luter, to samo Marat czy Robespierre, to samo Lenin, Trocki, Stalin. I dzisiaj jest pełno zwolenników „postępu” uważających, że przeciwników „postępu” można represjonować i dyskryminować. Sami są sobie winni, z „postępem” walczyć nie można.
W 1790 roku opactwo Cluny zostaje zamknięte przez rewolucjonistów francuskich? Dlaczego? W czym im przeszkadzał ten klasztor? Bali się, że znowu wyjdzie z niego iskra, walczyli z „symbolem starego świata”, czy po prostu potrzebowali „budulca”, a w Cluny mieli go pod dostatkiem?
No właśnie, jeszcze bardziej dotykamy „oświecenia”. Każda rewolucja obiecująca ludziom nowy świat, państwo mlekiem i winem płynące, wolność, równość, braterstwo, wspólne wszystko z żonami włącznie, twierdząca, że w imię równości można rabować bogatych, a pragnących żyć po staremu zabijać, zaczyna (musi zacząć) od zniszczenia „starego”. Tak postępowali „oświeceni” rewolucjoniści we Francji ścinający publicznie (ale egzekucje publiczne w średniowieczu to barbarzyństwo) króla, królową, kapłanów i tysiące arystokratów (przedstawicieli ancien régime’u – starego porządku), wyrzucający z grobów w Saint Denis ciała francuskich monarchów, by wrzucić je do dołów z wapnem, tak postępowali bolszewicy w Rosji w 1917, tak robili komuniści w Polsce w 1944 i później. Symbole mają potężną moc, której boją się inżynierowie społeczni projektujący rewolucje. Symbole przy pomocy, których można dostrzec coś dobrego, pięknego, prawdziwego należy zatem zohydzić, splugawić, zniszczyć. W dzisiejszych czasach doskonale rozumie to niejaki Nergal aka DJ Holocausto.
Czy idea Cluny przetrwała, czy jest martwa, bądź co najwyżej traktowana jako ciekawostka?
Prawdziwe idee bytują w sferze sakralnej, my dostrzegamy ich blade odbicia. Platon mówił, że nas świat to cienie na ścianach jaskini, cienie rzucane przez idee. Symbole – zgodnie z greckim znaczeniem tego słowa – pozwalają nam idee dostrzegać, na nasz ludzki, ułomny i ograniczony sposób, Więc oczywiście Cluny było – i niewątpliwie nadal jest – symbolem tych wszystkich idei, które składają się na wiarę katolicką, wiarę w odkupieńcze znaczenie Ofiary Chrystusa. Więc symboliczne znaczenie Cluny wciąż istnieje, może dziś nie jest aż tak pierwszoplanowe, bo pojawiły się nowe symbole mówiące o tym, że człowiek jest Dzieckiem Bożym w nowy, nowszy, bardziej zrozumiały sposób.
Ile tego typu klasztorów, kościołów, miejsc ważnych dla chrześcijan zniszczyły rewolucje począwszy od rewolucji protestanckiej?
Ile obrazów, rzeźb, wytworów rzemiosł artystycznych? Nie wiem, i nie wie tego nikt. Gdy jesteśmy we Włoszech, zachwycana nas niezwykłe bogactwo piękna obecnego w miastach, miasteczkach, wsiach i miejscach odludnych. Tam nie dotarli rewolucjoniści, przepraszam: nie wszędzie dotarli. Taki Rzym był łupiony wielokrotnie. Więc teraz wyobraźmy sobie, że miasta i wsie w Niemczech, zachodniej Polsce, Skandynawii były podobnie jako Włochy nasycone pięknem katolickiej sztuki. A potem rozejrzyjmy się wokół…
Czy Pana zdaniem Francja – najstarsza córa Kościoła kiedykolwiek przypomni sobie o swoich chrześcijańskich korzeniach? Po ludzku – biorąc na przykład pod uwagę fakt, że V Republika wpisała do konstytucji tzw. aborcję – wydaje się to niemożliwe zwłaszcza że sami Francuzi wydają się nie być zainteresowani takim scenariuszem…
Spiritus flat ubi vult – Duch tchnie, kędy chce. Więc oczywiście jest to możliwe. Z drugiej strony czasy ostateczne zostały zapowiedziane. I choć nie łączymy ich z konkretnym numerem porządkowym roku, to istnieje niebezpieczeństwo, że nie wszyscy zdążą się nawrócić.
Dziękuję za rozmowę
Tomasz D. Kolanek